11/06/2014

Podróż 59. Pamiętniki z wakacji. Roadtripping South Moravia. Gdzie Czech jeździ na wakacje?

Parę wieków temu kraj, który nie miał dostępu do morza plasował się w rankingu potęg gospodarczo-ekonomicznych na miejscu 100+. Kilkanaście lat temu, na lekcjach geografii martwiłam się wespół z koleżankami i kolegami z klasy o naszych sąsiadów Czechów, który nie mogą jeździć na wakacje nad swoje morze bo go nie mają. Jednocześnie oddychaliśmy z ulgą, że my, polskie dzieciaki mamy nasz Bałtyk. A że woda w nim zimna, to już szczegół. Ważne, że „nasz”.


Przypomniały mi się te szkolne, szczenięce emocje w momencie wyjazdu na wakacje do Czech. Zmierzając w kierunku regionu o nazwie Morawy Południowe zastanawiałam się, gdzie ci biedni Czesi odpoczywają na wakacjach. Pewno, nieboraki, tłuką się kilometry nad polskie morze (wiadomo, Bałtyk jest najładniejszy) albo latają do „ciepłych krajów”. Czechy do tej pory były dla mnie, upraszczając rzeczywistość, zalesioną i górzystą krainą z ładnymi asfaltami – wszak, jako kolarz, poświęcam swoje kolarskie życie poszukiwaniu świętego Graala szos.

Kraina Znojmo i okolic – bo to był cel wakacji – zaszydziła ze mnie okrutnie. Nie tylko wody jest w niej pod dostatkiem, lecz także innych wakacyjnych atrakcji jest w bród. Woda może nie jest pokroju Morza Bałtyckiego, jednak meandrująca rzeka, jeziora, kanion głęboki na 220 metrów, tama a la Solina wciśnięte między lasy i skały – a cały ten krajobraz przyprawiony zamkami i pałacami – muszą robić wrażenie. A to dopiero fragment tego, co mają dla nas w zanadrzu Morawy Południowe. Jeśli nie jesteś fanem natury, Znojmo (a także Lednice i Valtice i mój ulubiony Mikulov), które do niedawna uważałam z mało ciekawy przystanek na drodze do stolicy Austrii, i otaczające je winnice dostarczą doznań wzrokowo-architektonicznych i smakowych.

Wakacyjne atrakcje rozrzucone są na niewielkim obszarze, co umożliwia skonsumowanie ich w krótkim czasie. Takie też było moje założenie, które zamierzałam wcielić w czyn z pomocą mojego ulubionego środka transportu czyli roweru.

Moja obserwacja po 2 tygodniach spędzonych na zwiedzaniu na „dwóch kółkach” jest taka, że na Morawy Południowe warto zabrać 2 rowery: MTB i szosowy. Region oferuje bogactwo fachowo oznakowanych tras dla szerszych opon – cienkie kółka nie wszędzie dokręcą, co sprawia, że może ominąć nas wiele atrakcji, które zaplanowano po drodze. Dodatkowo, jeśli tak jak ja, nie jesteś „niewolnikiem szos” i lubisz czasem zejść z roweru by przejść się paręset metrów, bo na przykład chcesz mieć zdjęcie z zamkiem, albo chcesz wleźć na skałę – rower szosowy i PROszosowe buty (i bloki) to nie jest najlepsze rozwiązanie. Z drugiej strony, czeskie szosy są (z małymi wyjątkami, o których nie omieszkam wspomnieć) rajem dla kolarzy, nie tylko ze względu na ich jakość ale też dlatego, że oferują nam wymagające trasy składające się z tego, co „tygryski lubią najbardziej”, a mianowicie podjazdów i zjazdów, podjazdów i zjazdów, podjazdów i zajazdów, i tak dalej.

Trasę nr 1 (króciutka - 60 km) rozpoczynamy w przeuroczej miejscowości o nazwie Vranov nad Dyji. Vranov jest godny odwiedzenia z co najmniej 3 powodów. Miejscowość znajduje się z dolinie i aby do niej dojechać musisz zjechać parę dobrych kilometrów. A jak zjazd, to potem podjazd (hurra kolarze!), a szosy są tu takie, że „fiu-fiu”. Miejscowość jest otulona, jak szyja szalem, przez rzekę Dyję. Polecam podziwianie meandrującej rzeki z tarasu widokowego zamku Vranov, który położony jest na skarpie nad miasteczkiem – historia zamku, tak jak i historia tych terenów, jest historią niejednorodną, poprzekładaną niczym moje najukochańsze czeskie ciastko Marlenka, różnymi warstwami narodowości: raz rządzili tu Polacy, raz Austriacy, raz Węgrzy, raz Czesi. Z Vranova jest kilka kilometrów spacerkiem/rowerem nad jezioro i tamę. Jak Ci się bardzo nie chce jeździć na rowerze, możesz zrelaksować się podziwiając okolicę podczas rejsu statkiem. Z brzegu zobaczysz hotele i kempingi – tak, to właśnie tutaj Czesi przyjeżdżają na wakacje (kompleks nazywa się Camping Vranovska Plaz).





Wyjeżdżamy z Vravova kręcąc po drodze nr 48 w stronę Znojmo. W Lesnej skręcamy w lewo w drogę nr 5010 mijając rzędy charakterystycznej, kolorowej zabudowy. Przejeżdżamy przez kolejne wioski (z 5010 skręcamy w 5007 w kierunku wioski Stitary) i pola uważając aby nasze „sleekowe” oponki nie złapały kapcia. Tak! A jednak nie wszędzie w Czechach szosy są gładkie jak łydka kolarza tuż po depilacji! – krzyknęłam z polską zawistną satysfakcją, widząc nienajlepszej jakości asfalt.



Cel naszej podróży to średniowieczny zamek Bitov. Prowadzi do niego kilkunastoprocentowy zjazd, którego pokonanie z drodze powrotnej, kiedy to oczywiście stał się podjazdem, staje się dla mnie nie lada wyzwaniem – wszak pierwszy raz mam na sobie buty szosowe – nie opanowałam wpinania i wypinania się z pedałów. W zamku znajduje się muzeum zabawek – sentymentalna podróż w czasy dzieciństwa gwarantowana, a jak komu mało wrażeń, to może pooglądać jedną z największych na świece kolekcji wypchanych psów. Nie lubię.




Słońce przygrzewa, a my, mknąc w dół z położonego na skarpie zamku Bitov, przejeżdżamy kolejne mosty na rzece Dyje. Drogi są piękne i niemalże puste. Raz po raz mijamy grupki rowerzystów i jest miło, bo wiemy, że nie jesteśmy tu ewenementem. Przeciwnie, rowerzysta w Czechach (i Austrii) jest serdecznie witanym i pożądanym turystą. Chwila radości na zjeździe, a następnie podjazd w okolice kolejnego – jakby Ci było mało – zamku o nazwie Cornstejn. Na 30 kilometrów opuszczamy ten bajkowy krajobraz i kręcimy przez czeskie wioski.

Słońce zaczyna się żegnać z dniem, a my wspinamy się, najostrzejszym chyba podjazdem tych wakacji, do wioski Vysocany (droga nr 5007). Przez Oslnovice, Korolupy przejeżdżamy szybko – zniechęcają nas chmury pyłu i walka z nierówną nawierzchnią – trwają akurat prace polegające na budowie kanalizacji. Mimo, że już dobrze po 17, Czesi nie przestają pracować. Na próżno szukamy obrazków z budowy a la Polska. Pracujący przeważają nad kierującymi. W tumanach kurzu i z duszami na ramieniu (byleby nie złapać kapcia) docieramy do kolejnej, wydawać by się mogło, podobnej do poprzednich wiosek wioski Uhercice. Jesteśmy głodni – ratuje nas zupa czosnkowa i Kofola serwowane w czeskim barze. W wiosce zainteresował mnie (kolejny) zamek oraz spora grupka myśliwych, którzy jak na moje oko wracali z polowania. Strzelby, psy myśliwskie, ubrania moro – najwyraźniej, Czesi lubią nie tylko hokej.




Droga nr 48 przechodzi w drogę nr 409. Żegnamy się z wioskami – przed nami las (a w nim pewno hordy gotowych nas zjeść dzikich, czeskich zwierząt – wszak nie bez kozery spotkaliśmy po drodze myśliwych). Oprócz kilku elegancko ubranych rowerzystek w wieku 50+ nie spotykamy jednak nikogo i niczego innego. Tuż za wioską Satov uderza nas niczym nieograniczona przestrzeń. Niebo, droga, pola i my. Pstrykam parę zdjęć dla Szosowejszosy – powinny się spodobać. Przed nami ostatni podjazd, który ma swój niespodziewany kres przy zamku we Vranovie. Wiemy, gdzie jesteśmy i wiemy co nas czeka. Zakręt 180 stopni i strzała w dół.




Vranov jest jesienną, wieczorową porą cichy i opustoszały. Nieliczne knajpy świecą pustkami, a rzeka przynosi ze sobą gęstą mgłę. Na ma dyskotek, sklepów i tłumów turystów. Można by rzec, wieje nudą. Dlatego Vranov jest miejscem tylko dla odważnych. Tych, którzy są gotowi zostawić w tyle migoczące światłami miasto i tych, którzy na koniec dnia chcą wspominać przesuwający się przed oczami krajobraz złożony z lasów, zamków, kanionów, skał, pól i rzecznej wody zamiast tandety nad mimo, że „naszym”, to jakże zalanym bylejakością Bałtykiem.

Route 2,845,086 - powered by www.bikemap.net


2 komentarze:

Dzięki za odwiedziny. Feel free to leave a comment...