Godzina 13.00. Jestem w Katowicach na ulicy Kościuszki. Właśnie skończyłam spotkanie. Do domu daleko, najbliższy pociąg odjeżdża do Opola o 15.00. Bateria w laptopie już dawno odmówiła posłuszeństwa. Pracować nie będziemy. Może kawa.
Patrzę w lewo i widzę szyld „Krystynka wraca z Wiednia”. Myślę sobie, nazwa dosyć oryginalna, w logo postać, kobieta na skuterze trzymająca w jednej dłoni jakieś dymiące jedzenie. Logo jest pomarańczowe. Obok pomalowany na pomarańczowo rower. Jak jest rower to już jest dobrze, myślę sobie. Wchodzę do środka. Rozglądam się nieco. Przede mną fototapeta ze zdjęciami z pracowni Wiener Werkstätte i moje ukochane sesesyjne esy-floresy. Menu wypisane kredą na ścianie znajdującej się tuż za barem. Moją uwagę zwraca Wiener Schnitzel. Sentyment do sznycla mam ogromny. Zaraz przypomina mi się Wiedeń ze słynną restauracją Figlmüller, w której usiłowałam zjeść sznycel tak wielki, że jego ogrom pokonał mnie i mój żołądek, a jego walorami smakowymi mogłam się delektować w środku nocy popijając wiedeńskie piwo w pokoju z widokiem na Prater. Skąd miałam sznycla w pokoju? To proste. Figlmüller mi go zapakował do papierowej torby z napisem „w tej torbie znajduje się sznycel wiedeński”, z którą potem zwiedzałam Wiedeń.
Patrzę w lewo i widzę szyld „Krystynka wraca z Wiednia”. Myślę sobie, nazwa dosyć oryginalna, w logo postać, kobieta na skuterze trzymająca w jednej dłoni jakieś dymiące jedzenie. Logo jest pomarańczowe. Obok pomalowany na pomarańczowo rower. Jak jest rower to już jest dobrze, myślę sobie. Wchodzę do środka. Rozglądam się nieco. Przede mną fototapeta ze zdjęciami z pracowni Wiener Werkstätte i moje ukochane sesesyjne esy-floresy. Menu wypisane kredą na ścianie znajdującej się tuż za barem. Moją uwagę zwraca Wiener Schnitzel. Sentyment do sznycla mam ogromny. Zaraz przypomina mi się Wiedeń ze słynną restauracją Figlmüller, w której usiłowałam zjeść sznycel tak wielki, że jego ogrom pokonał mnie i mój żołądek, a jego walorami smakowymi mogłam się delektować w środku nocy popijając wiedeńskie piwo w pokoju z widokiem na Prater. Skąd miałam sznycla w pokoju? To proste. Figlmüller mi go zapakował do papierowej torby z napisem „w tej torbie znajduje się sznycel wiedeński”, z którą potem zwiedzałam Wiedeń.
Więc w Krystynce jest sznycel. Duży plus.
Rozglądam się dalej. Za barem mruga do mnie wielki, czerwony ekspres do kawy Rancillio. Obok tej wielkiej czerwonej ciśnieniowej maszyny stoją paczki z kawą Julius Meinl. No i znowu powiew Wiednia. W końcu to kawa z przeszło 150 letnią tradycją a jej logo pamiętam jeszcze z czasów dzieciństwa. Zaczynam czuć się jakbym przychodziła do Krystynki nieraz. A podobno lokal nie funkcjonuje od dawna. W ogóle to zabawna historia z ta kawiarnią, w Internecie wyczytałam, że do końca lat 70. XX wieku w tym miejscu funkcjonowała kultowa kawiarnia. Po latach pani Agata Borowczyk przejęła lokal z zamiarem (nieświadomym podobno) otworzenia lokalu w stylu wiedeńskim, bo wróciła po kilku latach z Wiednia do Polski. Przypadek. Hmm…
Zamawiam kawę i ciastko – sernik limonkowy. Potem w domu próbowałam odtworzyć ten specjał – wiadomo – tak dobrze jak w Katowicach tego nie zrobiłam. Ale może tak ma być. Jeśli Katowice to Krystynka. Jeśli Krystynka to na przykład ten sernik. Albo strucla. Wszystko przede mną. Przed Tobą też, jeśli tylko lubisz takie klimaty.
Czas leci wolno, telefon służbowy nie dzwoni, w kawiarni gra cicho muzyczka, za oknami słońce i przejeżdżające tramwaje. W środku na barowych stołkach niesamowita para. Pan i pani. Wiek: 60+. On: siwe, długie za ucho włosy. Kanarkowa marynarka, spodnie również w odcieniu żółtego, mokasyny. Elegant. Ale nie taki perwersyjny typ tylko naprawdę klasa. Ona: szczupła, ładna blondynka. Beżowa, dzianinowa sukienka. But na wysokim obcasie. Kapelusz słomkowy, klipsy. Zero tandety.
Skąd oni się wzięli w Katowicach? A może pamiętają jeszcze czasy tamtej kawiarni?
Nie mogę się powstrzymać i słucham o czym rozmawiają. Są dobrymi znajomymi, przyjaciółmi z dawnych lat. Spotykają się co roku. Rozmowa niesłychana. O minionych, lepszych czasach i tamtym pokoleniu, co już go powoli na ziemi ubywa. Jest nostalgicznie. On wspomina wyjazdy do Warszawy i Berlina, to, że wyrzucono go ze studiów na architekturze w Krakowie, to, że był w wojsku. Ona: „ja chcę coś zobaczyć, pojutrze wyjeżdżam do Warszawy, a potem dalej, do Wiednia. Wiesz, mój mąż do mnie mówi, że mam dobre życie – ktoś musi na nie pracować”. Ta rozmowa jest pogodna, bez narzekań, jak to w Polsce się słyszy. Trochę łamią im się głosy ze wzruszenia, z tęsknoty za tym co było i już nie wróci. Potem śmieją się z jakiegoś zabawnego wydarzenia.
Stolik po lewej okupują dwaj starsi panowie. Popijają moje ulubione (tym razem czeskie) piwo Litovel, rozmawiają, skubią orzeszki.
Wchodzi dziewczyna o figurze modelki i zamawia sałatkę. Ja zastanawiam się oczywiście po cholerę zjadłam ten sernik.
Dwójka włoskich turystów zamawia sznycla. Podjeżdża dostawczak. Kierowca wnosi skrzynki Fritz Koli i kultowego austriackiego napoju Almdudler.
Czy ja na pewno chcę wracać do Opola?
PS sznycla ostatecznie nie zjadłam. Nie szkodzi. Krystynkę odwiedzę jeszcze nie raz.
Zamawiam kawę i ciastko – sernik limonkowy. Potem w domu próbowałam odtworzyć ten specjał – wiadomo – tak dobrze jak w Katowicach tego nie zrobiłam. Ale może tak ma być. Jeśli Katowice to Krystynka. Jeśli Krystynka to na przykład ten sernik. Albo strucla. Wszystko przede mną. Przed Tobą też, jeśli tylko lubisz takie klimaty.
Czas leci wolno, telefon służbowy nie dzwoni, w kawiarni gra cicho muzyczka, za oknami słońce i przejeżdżające tramwaje. W środku na barowych stołkach niesamowita para. Pan i pani. Wiek: 60+. On: siwe, długie za ucho włosy. Kanarkowa marynarka, spodnie również w odcieniu żółtego, mokasyny. Elegant. Ale nie taki perwersyjny typ tylko naprawdę klasa. Ona: szczupła, ładna blondynka. Beżowa, dzianinowa sukienka. But na wysokim obcasie. Kapelusz słomkowy, klipsy. Zero tandety.
Skąd oni się wzięli w Katowicach? A może pamiętają jeszcze czasy tamtej kawiarni?
Nie mogę się powstrzymać i słucham o czym rozmawiają. Są dobrymi znajomymi, przyjaciółmi z dawnych lat. Spotykają się co roku. Rozmowa niesłychana. O minionych, lepszych czasach i tamtym pokoleniu, co już go powoli na ziemi ubywa. Jest nostalgicznie. On wspomina wyjazdy do Warszawy i Berlina, to, że wyrzucono go ze studiów na architekturze w Krakowie, to, że był w wojsku. Ona: „ja chcę coś zobaczyć, pojutrze wyjeżdżam do Warszawy, a potem dalej, do Wiednia. Wiesz, mój mąż do mnie mówi, że mam dobre życie – ktoś musi na nie pracować”. Ta rozmowa jest pogodna, bez narzekań, jak to w Polsce się słyszy. Trochę łamią im się głosy ze wzruszenia, z tęsknoty za tym co było i już nie wróci. Potem śmieją się z jakiegoś zabawnego wydarzenia.
Stolik po lewej okupują dwaj starsi panowie. Popijają moje ulubione (tym razem czeskie) piwo Litovel, rozmawiają, skubią orzeszki.
Wchodzi dziewczyna o figurze modelki i zamawia sałatkę. Ja zastanawiam się oczywiście po cholerę zjadłam ten sernik.
Dwójka włoskich turystów zamawia sznycla. Podjeżdża dostawczak. Kierowca wnosi skrzynki Fritz Koli i kultowego austriackiego napoju Almdudler.
Czy ja na pewno chcę wracać do Opola?
PS sznycla ostatecznie nie zjadłam. Nie szkodzi. Krystynkę odwiedzę jeszcze nie raz.
Namiary:
https://pl-pl.facebook.com/KrystynkawracazWiednia
http://www.krystynka.com.pl/Welcome.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za odwiedziny. Feel free to leave a comment...