7/25/2013

Podróż 13. Wersja pełnometrażowa. Ostrava je barevný!


Czesi nie od wczoraj udowadniają mi, że są narodem wyjątkowym, który dostarcza mi wielu pozytywnych przeżyć. Weźmy taką Kofolę - przeżycia natury smakowej albo Davida Cernego - przeżycia natury estetycznej (dla niektórych tragicznej hehe). Teraz doszły przeżycia natury muzycznej.

21 lipca odwiedziłam oddaloną raptem130 km od Opola Ostrawę.

Celem wycieczki było uczestniczenie w największym festiwalu muzycznym w tej części Europy, jak o nim piszą (nie wiem co na to spece od marketingu festiwalu Open'er) - festiwalu Kolory Ostrawy (w oryginale Colours of Ostrava). 

O festiwalu dowiedziałam sie przypadkiem. Zupełnie. Poruszona nowa płytą małego Jamiego (nie Oliviera, choć na i płytę pewno też przyjdzie czas skoro był juz program kulinarny, garnki i porcelana), zaczęłam szukać, gdzie mogę go obejrzeć na żywo. Wielka Brytania i Niemcy odpadają - za daleki i za drogo. Aż tu nagle...Eureka! Jamie występuje na festiwalu Colours of Ostrava. W ruch poszło google i za parę dni miałam już bilety. Dopiero po jakimś czasie zaczęłam interesować się samym festiwalem. 


Polityka cenowa...hm...Jednodniowy bilet kosztował mnie 1100 CZK czyli 44 Euro. W porównaniu z ceną za jeden dzień radości na Open'erze to o parę Euraczy mniej (47 Euro). Dla opolanina wyjazd do Gdyni jest oczywiście o co najmniej dwie stówki droższy bo trzeba jeszcze się przetransportować  500 km tam i z powrotem na północ.

Suma summarum, nam mieszkańcom Polski południowej ekonomicznie lepiej jest wybrać Ostrawę.

Prawdziwy fan muzyki powie – nie chodzi o kasę - chodzi o wrażenia muzyczne.
Tak więc do rzeczy. Dzień czwarty - ostatni na festiwalu to zespoły takie jak: Tomahawk, Devenda Banhart, Jon Hassell, Boris Carloff, Sara Tavares, Sam Lee and Friends, Maria Peszek i Jamie.
Ja wybrałam Sarę, Tomahawk, Marię P., Devenda Banhart i Jamiego, który miał być ukoronowaniem wieczoru.

Pierwszy raz byłam na takim festiwalu - mnie się podobało. Sara to muzyka świata - artystka, którą każdy fan audycji Marcina Kydryńskiego pn. "Siesta" nadawaną w niedzielne popołudnia zna.

Tomahawk dał czadu, choć mnie podobały się najbardziej kawałki country w ich wykonaniu.
Maria Peszek to idealny match. Jej muzyka, styl (ubrana w porwaną białą koszulkę i osprajowana czerwoną farbą od szyi w dół) i zachowanie idealnie pasowały do fabrycznego otoczenia, które nas gościło. Devenda Banhart wcześniej nie słyszałam i nie miałam na ich temat wyrobionego zdania. Okazało się, że zespół idealnie wpisał się w nieco sielską atmosferę niedzielnego wieczoru (stare poprzemysłowe hale dodawały koncertowi tylko uroku) a Jamie to czarodziej. Zaczarował nas tak, że z nim śpiewaliśmy, skakaliśmy i wzruszaliśmy się. W małym ciele duży duch - bo Jamie ma może 1 m 50 cm w kapeluszu ale jak ryknie to dreszcz po ciele przechodzi. Dodatkowo udowodnił, że nie jak jakąś tam komercyjną pop gwiazdką, tylko jazzmanem i showmanem z krwi i kości. Sprawdzałam - teksty i muzę na płytę napisał i skomponował w większości sam.




Nie jestem jakimś wielkim znawca muzyki, dlatego będąc na festiwalu zwracałam tez uwagę na otoczenie, jedzenie, logistykę i atmosferę. Bo co tu dużo gadać, te elementy też tworzyć powinny całość, nes't pas?
Otoczenie: trzy literki. DOV – Dolni Vitkovice (Dolny Obszar Witkowic), które są parkiem przemysłowym i zabytkiem zarazem. Jakże wspaniały pomysł miało powstałe w 2007 roku stowarzyszenie, które stwierdziło, że zamiast pozwalać aby nieczynne już kopalnie węgla kamiennego i instalacje produkujące surówkę żelaza pokrywały się rdzą, strasząc ostrawian i odwiedzających miasto turystów, trzeba ten teren zrewitalizować i oddać "społeczeństwu". Wielki piec, który produkował niegdyś miliony ton żelaza zmienił nazwę na VP1 i z 60 m można podziwiać panoramę Ostrawy i otaczających miasto gór. Fajnie słuchało się też koncertu Mari Peszek, która idealnie wpasowała się w przemysłowe klimaty. Zbiornik gazu wielkopiecowego zmienił się w ogromne centrum kongresowo-konferencyjne, w środku którego znajduje się sala koncertowa. Tam odbył się koncert Sary Tevares. Tomahawk i Jamie występowali na wielkim placu, który jest otoczony kominami, halami i szybami. 



Gdzie indziej można swobodnie, bez narażenia życia i zdrowia leżeć, opalać się, pić piwo, słuchać muzyki i chodzić po terenie przemysłowym?

Logistyka: organizacja, organizacja, organizacja. Bardzo bezpieczny festiwal. Zero lumpów, agresorów, podejrzanie zachowujących się typów. Pełno rodziców z malutkimi dziećmi (dzieci można było "zagospodarować" poprzez pozostawienie ich na różnych warsztatach, które na szczęście nie przypominały kiczowatych dmuchanych zamków, ufff, tylko mądre centra edukacyjno-rozrywkowe), sporo osób starszych (może też za sprawą tańszych biletów dla grupy wiekowej 60+). Bezproblemowy parking. Dyskretna ochrona. Sporo bankomatów i drogowskazów, dobrze widoczny rozkład koncertów.
A jak ci się nie chciało już nic, mogłeś sobie poleżeć na hamaku albo na trawie, a jak jeszcze ci się chciało to mogłeś pozwiedzać wielki piec, łażąc w żółtym kasku po 60 m, albo pograć w ping-ponga w jednej z fabrycznych hal, albo napić się wina w bunkrze-winiarni albo zatańczyć street-dance.




Czysto. A to za sprawą niesamowitego pomysłu na kufle na piwo i inne napoje. Mianowice aby dostać piwo w kuflu trzeba było sobie kufel kupić, wpłacając za niego zwrotną kaucję. Ale to nie koniec. Bo to nie był jakiś zwykły kufel z cienkiego plastiku tylko PROkufel z uchwytem i zabawnym malowidłem. Kufel można było sobie zawiesić na kieszeni w spodniach, koszuli czy za paskiem. I wierzcie mi, nikt nie chciał ich wyrzucać. Bo taki kufel to kasa. I każdy "swojego" kufla pilnował. I można go było pilnować juz na zawsze, co uczyniłam z ochotą jako fanka Kofoli. 



Jedzenie: przewaga smacznego i czeskiego nad fast-foodem, choć i takie się znalazło. Ja próbowałam chińszczyzny (ujdzie), wegetariańskiego curry (mniam!), langosza (dobre) i węgierskiego, słodkiego specjału po którego ustawiła się dłuuuga kolejka. Niesiona owczym pędem też sobie w niej stanęłam i nie żałuję.
Na zapitkę było oczywiście piwo: Radegast, który był sponsorem festiwalu, Fenix podawany z ćwiartką pomarańczy i naturalnie Kofola.



Na minus: nie wolno było wnosić "profesjonalnych aparatów". Mój Lumix DMC G-3 został uznany za taki. Dlatego zdjęcia są jakości małego, kompaktowego aparatu.

Wnioski: będę tam w 2014.

Namiary:
http://www.dolnivitkovice.cz/default/index/index/lang/pl/site/60
http://www.colours.cz/pl/


PODPIS

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za odwiedziny. Feel free to leave a comment...