Czesi nie od wczoraj udowadniają mi, że są
narodem wyjątkowym, który dostarcza mi wielu pozytywnych przeżyć. Weźmy taką
Kofolę - przeżycia natury smakowej albo Davida Cernego - przeżycia natury estetycznej
(dla niektórych tragicznej hehe). Teraz doszły przeżycia natury muzycznej.
21 lipca odwiedziłam oddaloną raptem130 km od
Opola Ostrawę.
Celem wycieczki było uczestniczenie w największym
festiwalu muzycznym w tej części Europy, jak o nim piszą (nie wiem co na to
spece od marketingu festiwalu Open'er) - festiwalu Kolory Ostrawy (w oryginale
Colours of Ostrava).
O festiwalu dowiedziałam sie przypadkiem.
Zupełnie. Poruszona nowa płytą małego Jamiego (nie Oliviera, choć na i płytę
pewno też przyjdzie czas skoro był juz program kulinarny, garnki i porcelana),
zaczęłam szukać, gdzie mogę go obejrzeć na żywo. Wielka Brytania i Niemcy
odpadają - za daleki i za drogo. Aż tu nagle...Eureka! Jamie występuje na
festiwalu Colours of Ostrava. W ruch poszło google i za parę dni miałam już
bilety. Dopiero po jakimś czasie zaczęłam interesować się samym festiwalem.
Polityka cenowa...hm...Jednodniowy bilet
kosztował mnie 1100 CZK czyli 44 Euro. W porównaniu z ceną za jeden dzień
radości na Open'erze to o parę Euraczy mniej (47 Euro). Dla opolanina wyjazd do
Gdyni jest oczywiście o co najmniej dwie stówki droższy bo trzeba jeszcze się
przetransportować 500 km tam i z powrotem na północ.
Suma summarum, nam mieszkańcom Polski południowej
ekonomicznie lepiej jest wybrać Ostrawę.
Prawdziwy fan muzyki powie – nie chodzi o kasę -
chodzi o wrażenia muzyczne.
Tak więc do rzeczy. Dzień czwarty - ostatni na
festiwalu to zespoły takie jak: Tomahawk, Devenda Banhart, Jon Hassell, Boris
Carloff, Sara Tavares, Sam Lee and Friends, Maria Peszek i Jamie.
Ja wybrałam Sarę, Tomahawk, Marię P., Devenda
Banhart i Jamiego, który miał być ukoronowaniem wieczoru.
Pierwszy raz byłam na takim festiwalu - mnie się
podobało. Sara to muzyka świata - artystka, którą każdy fan audycji Marcina
Kydryńskiego pn. "Siesta" nadawaną w niedzielne popołudnia zna.
Tomahawk dał czadu, choć mnie podobały się
najbardziej kawałki country w ich wykonaniu.
Maria Peszek to idealny match. Jej muzyka, styl
(ubrana w porwaną białą koszulkę i osprajowana czerwoną farbą od szyi w dół) i
zachowanie idealnie pasowały do fabrycznego otoczenia, które nas gościło.
Devenda Banhart wcześniej nie słyszałam i nie miałam na ich temat wyrobionego
zdania. Okazało się, że zespół idealnie wpisał się w nieco sielską atmosferę
niedzielnego wieczoru (stare poprzemysłowe hale dodawały koncertowi tylko
uroku) a Jamie to czarodziej. Zaczarował nas tak, że z nim śpiewaliśmy,
skakaliśmy i wzruszaliśmy się. W małym ciele duży duch - bo Jamie ma może 1 m
50 cm w kapeluszu ale jak ryknie to dreszcz po ciele przechodzi. Dodatkowo
udowodnił, że nie jak jakąś tam komercyjną pop gwiazdką, tylko jazzmanem i
showmanem z krwi i kości. Sprawdzałam - teksty i muzę na płytę napisał i
skomponował w większości sam.
Nie jestem jakimś wielkim znawca muzyki, dlatego
będąc na festiwalu zwracałam tez uwagę na otoczenie, jedzenie, logistykę i
atmosferę. Bo co tu dużo gadać, te elementy też tworzyć powinny całość, nes't
pas?
Otoczenie: trzy literki. DOV – Dolni Vitkovice
(Dolny Obszar Witkowic), które są parkiem przemysłowym i zabytkiem zarazem.
Jakże wspaniały pomysł miało powstałe w 2007 roku stowarzyszenie, które
stwierdziło, że zamiast pozwalać aby nieczynne już kopalnie węgla kamiennego i
instalacje produkujące surówkę żelaza pokrywały się rdzą, strasząc ostrawian i
odwiedzających miasto turystów, trzeba ten teren zrewitalizować i oddać
"społeczeństwu". Wielki piec, który produkował niegdyś miliony ton
żelaza zmienił nazwę na VP1 i z 60 m można podziwiać panoramę Ostrawy i otaczających
miasto gór. Fajnie słuchało się też koncertu Mari Peszek, która idealnie
wpasowała się w przemysłowe klimaty. Zbiornik gazu wielkopiecowego zmienił się
w ogromne centrum kongresowo-konferencyjne, w środku którego znajduje się sala
koncertowa. Tam odbył się koncert Sary Tevares. Tomahawk i Jamie występowali na
wielkim placu, który jest otoczony kominami, halami i szybami.
Gdzie indziej można swobodnie, bez narażenia
życia i zdrowia leżeć, opalać się, pić piwo, słuchać muzyki i chodzić po
terenie przemysłowym?
Logistyka: organizacja, organizacja, organizacja.
Bardzo bezpieczny festiwal. Zero lumpów, agresorów, podejrzanie zachowujących
się typów. Pełno rodziców z malutkimi dziećmi (dzieci można było
"zagospodarować" poprzez pozostawienie ich na różnych warsztatach,
które na szczęście nie przypominały kiczowatych dmuchanych zamków, ufff, tylko
mądre centra edukacyjno-rozrywkowe), sporo osób starszych (może też za sprawą
tańszych biletów dla grupy wiekowej 60+). Bezproblemowy parking. Dyskretna
ochrona. Sporo bankomatów i drogowskazów, dobrze widoczny rozkład koncertów.
A jak ci się nie chciało już nic, mogłeś sobie
poleżeć na hamaku albo na trawie, a jak jeszcze ci się chciało to mogłeś
pozwiedzać wielki piec, łażąc w żółtym kasku po 60 m, albo pograć w ping-ponga
w jednej z fabrycznych hal, albo napić się wina w bunkrze-winiarni albo zatańczyć
street-dance.
Czysto. A to za sprawą niesamowitego pomysłu na
kufle na piwo i inne napoje. Mianowice aby dostać piwo w kuflu trzeba było
sobie kufel kupić, wpłacając za niego zwrotną kaucję. Ale to nie koniec. Bo to
nie był jakiś zwykły kufel z cienkiego plastiku tylko PROkufel z uchwytem i
zabawnym malowidłem. Kufel można było sobie zawiesić na kieszeni w spodniach,
koszuli czy za paskiem. I wierzcie mi, nikt nie chciał ich wyrzucać. Bo taki
kufel to kasa. I każdy "swojego" kufla pilnował. I można go było pilnować
juz na zawsze, co uczyniłam z ochotą jako fanka Kofoli.
Jedzenie: przewaga smacznego i czeskiego nad
fast-foodem, choć i takie się znalazło. Ja próbowałam chińszczyzny (ujdzie), wegetariańskiego
curry (mniam!), langosza (dobre) i węgierskiego, słodkiego specjału po którego ustawiła
się dłuuuga kolejka. Niesiona owczym pędem też sobie w niej stanęłam i nie żałuję.
Na zapitkę było oczywiście piwo: Radegast, który
był sponsorem festiwalu, Fenix podawany z ćwiartką pomarańczy i naturalnie
Kofola.
Na minus: nie wolno było wnosić "profesjonalnych aparatów". Mój Lumix DMC G-3 został uznany za taki. Dlatego zdjęcia są jakości małego, kompaktowego aparatu.
Wnioski: będę tam w 2014.
Namiary:
http://www.dolnivitkovice.cz/default/index/index/lang/pl/site/60
http://www.colours.cz/pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za odwiedziny. Feel free to leave a comment...